Bohaterem historii jest niejaki Carlo, haker i domniemany posiadacz danych wykradzionych z systemów NSA i dystrybuowanych przez tajemniczą grupę ShadowBrokers. Nawiązał on kontakt z Amerykanami i zaproponował im płatne odstąpienie posiadanych informacji. Początkowo żądał 10 mln dolarów.
Amerykańskie służby pozytywnie oceniły wiarygodność złożonej oferty, gdyż Carlo był w stanie potwierdzić swój dostęp do bazy danych ShadowBrokers – znał nawet terminy wycieków zanim te następowały. Co więcej, sam Carlo także zadbał o zweryfikowanie osób, które z nim się kontaktowały jako amerykańscy agenci.
Gdy agenci otrzymali pierwszą część danych okazało się, że były to jedynie narzędzia i inne pliki wykradzione przez ShadowBrokers, które zostały już wcześniej upublicznione. Tym niemniej CIA i NSA stwierdziły, że szczególnie pozyskane narzędzia mogą być dla służb użyteczne. Dlatego haker otrzymał przez pośrednika pierwszą ratę – 100 tys. dolarów w gotówce. W zamian miał dostarczać nowe materiały.
Po otrzymaniu wynagrodzenia Carlo przekazywał służbom już tylko dane bezużyteczne. Były to na przykład materiały dotyczące kampanii wyborczej Donalda Trumpa i związków jego otoczenia z Rosją. Zdaniem Carlo były to raporty rosyjskiego wywiadu. Okazało się jednak, że są to wyłącznie informacje dostępne w publicznych źródłach, a ich forma odbiegała od standardów przyjętych w rosyjskich służbach.
W końcu Amerykanie dali hakerowi ultimatum – albo zacznie ich traktować poważnie i przedstawi wartościowe materiały, albo współpraca się skończy. Carlo skorzystał z tej drugiej opcji. Media opisując tę historię kończą ją przypuszczeniem, że operacja mogła być dziełem rosyjskich służb, którym zależało na wprowadzeniu zamieszania. Choć jest równie prawdopodobne, że była to inicjatywa prywatna, czysto „biznesowa”. Wszak 100 tys. dolarów za przekazywanie upublicznionych wcześniej informacji to całkiem niezła stawka.
Komentarze